Przypominamy „Sen Marianny” - opowieść zaprezentowaną podczas inauguracji Programu Rozwoju Bibliotek

Inauguracji Programu Rozwoju Bibliotek, która odbyła się 23 kwietnia 2009 roku, towarzyszyło niecodzienne artystyczne wydarzenie – widowisko narracyjne opowiadające o… śnie bibliotekarki z małej miejscowości. Przygotowało je pierwsze w Polsce stowarzyszenie opowiadaczy – Grupa Studnia O. „Sen Marianny” wyśniła na scenie Biblioteki Narodowej opowiadaczka Małgorzata Litwinowicz. Po pięciu latach z nostalgią przypominamy treść tej opowieści.

SEN MARIANNY

Znamy wszyscy to uczucie, gdy duch ochoczy, lecz ciało niesie nas ku innym wymiarom doświadczenia. I to się właśnie przydarzyło Mariannie, bibliotekarce w miejscowości Wiśniowa Poduchowna. Wydała właśnie zamówione książki, kliknęła co trzeba w katalogu, delikatnie zwróciła uwagę dziesięcioletniemu miłośnikowi Pratchetta, że w bibliotece nie należy chichotać, a studentowi zarządzania w prywatnej szkole w mieście stołecznym, że telefon komórkowy należy wyłączyć (nawet jeśli człowiek przychodzi do gminnej biblioteki w poszukiwaniu kodeksu spółek handlowych). Przejrzała listę czytelników, którzy mają opóźnienia (nie wróciła szczególnie poszukiwana przez czytelniczki gruba powieść o miłości na rozlewiskach oraz „grochole”), więc wysłała monity. Zaparzyła kawę. Zapach ten, połączony z dyskretnym szelestem przewracanych przez czytelników kartek i szumem komputerowego wentylatora sprawił, że powieki Marianny zaczęły opadać, a duch - wędrować. I podobnie jak Mistrz w Dreźnie - i ona miała swój sen. 

Marianna drzemała. Zasnęła we mgle jasnej. Słyszała ciągle lekkie skrzypienie podłogi, lecz ten dźwięk przeniósł ją z jej małej biblioteki w inną przestrzeń. Między drewnianymi skrzyniami katalogów czuć było przeciąg, szuflady nie dawały się wyciągnąć. Widziała siebie, jak szuka kolejnych liter alfabetu, jak mozolnie wypełnia rewers, podzielony nie na trzy, lecz na trzysta, a może pięćset części - a w każdą z nich wpisuje Marianna imię i nazwisko,  swoje i autora, sygnatury, węże cyfr, które nie mieszczą się w formularzu, zaginają i zniekształcają.

Szła szerokim korytarzem, a potem marmurowymi schodami, trzęsąc się z zimna otworzyła wysokie drewniane drzwi. Niepowtarzalna cisza pełna głosów umysłu. Nieruchomy, zastygły od miesięcy zegar. Przebywała drogę jakby podobną do tej, którą chadzała lata temu do czytelni pewnej starej biblioteki. Ale oto teraz towarzyszyło jej silne wrażenie - że nie idzie ani po konkretną książkę, ani po sprecyzowane informacje, lecz że zaczyna podróż, która zaprowadzi ją do serca biblioteki, do jej środka.

Mówiło się o nim różne rzeczy: że go nie ma, bo biblioteka jest kombinacją nieskończonej liczby sześciokątnych sal, albo że w samym środku jest księga ksiąg i ten, kto do niej dotrze, posiądzie wszystko, albo że trzewiami biblioteki jest ruszt, ogromna i skomplikowana konstrukcja, utrzymująca ciężar tysięcy książek - najmniejsze jego uszkodzenie grozi utratą równowagi całości i trzęsieniem ziemi. 



Więc gdy pchnęła ciężkie drzwi czytelni, znalazła się w świecie o subtelnym, niewidocznym dla niewprawnego oka porządku. Na regałach po lewej encyklopedie, po prawej słowniki językowe i wydawnictwa biograficzne, a poszukujący wiedzy wędrowali ukrytymi ścieżkami od psychologii do socjologii, od muzykologii do historii sztuki. O ileż byli swobodniejsi, wędrując od księgi do księgi, biorąc tomy i odkładając - od wezyra perskiego, Abdul Kassima Ismaila, który nie chodził do biblioteki, lecz zawsze zabierał ją ze sobą (117 tysięcy tomów, załadowanych na grzbiety wielbłądów, specjalnie tresowanych tak, by chodziły w porządku alfabetycznym). 

Cisza w czytelni przerywana była jedynie szelestem kartek, czasem zaskrzypiało krzesło albo podłoga pod stopami czytelników, czasem wózek wyjeżdżający z czeluści magazynu. Siedzący przy stołach ludzie podchodzili wtedy do niego, niecierpliwie brali do rąk książki, paczki z gazetami i oprawione roczniki, a w ich kręceniu się i przestępowaniu z nogi na nogę było coś, co wskazywało na głód, który właśnie jest zaspakajany.

Chwytali i biegli do stołów, by jak najszybciej otworzyć i zajrzeć do środka. Pierwszy czytelnik: UCZONY - siedział nad rocznikami gazet. Jedne pochodziły sprzed całego stulecia, inne były nieco młodsze. Przewracał kartki, pochylał się nad nimi, potem notował, czasem przyspieszał, przerzucał kolejne numery. Chwilami było w nim coś z myśliwskiego psa, który łapie wiatr, czasem podnosił głowę, a wtedy na jego twarzy rozlewało się uczucie szczęścia - oto „Tygodnik Ilustrowany”, numer 15 z 1859 roku donosił o odkryciu wegetacji na Księżycu. Widziano na nim (z Warszawy) zielone pasma lasów, a ich regularność świadczyła o tym, że są uprawiane. Przez kogo? Czas miał pokazać. Tak, tak - łączył się ów czytelnik z czasami, w których geniusz ludzki wznosił się wysoko, a szczęśliwa przyszłość rodzaju ludzkiego i przezwyciężenie wszelkich problemów dzięki kolejnym wynalazkom było tylko kwestią (raczej krótkiego) czasu. Lekko żółtawe strony szeleściły, opisy wzlotów i nadziei rodzaju ludzkiego harmonijnie łączyły się tam z reklamami amerykańskich wyżymaczek, ogłoszeniem o sprzedaży wierzchowego konia, rebusem (rozwiązanie: „Gdy nie starcza na frykasy, dobry kawałek chleba”) i zadaniem szachowym.



Marianna widziała, jak wokół miejsca, w którym siedział ten człowiek, otwierają się tunele czasu - niektóre są przepastne i można wpadłszy do nich, już nie wyjść, inne są niskie i wąskie, trudno się  przez nie przecisnąć, jeszcze inne tak małe, że można do nich zajrzeć przytykając jedno oko do otworu, jeszcze inne  to wąziutkie i kruche rureczki, przez które przesącza się rzadko odwiedzany czas. Tunele, rurki, kanaliki i nitki czasu oplatały wszystkich i wszystko; niektórzy byli omotani nimi tak bardzo, że przestali się już w zasadzie ruszać, siedzieli na swych miejscach, a na ich twarzach ustaliła się dziwna mimika - maska czasu.

Tuż obok niego siedzieli ŁOWCY, niezwykła para - mocno już starsza, czarująca pani i jej wnuk, sprawny wyszukiwacz informacji, eksplorer sieci, znawca klasyfikacji i katalogów, nieomylnie i sprawnie poruszający się w najbardziej nawet splątanym gąszczu danych. Kobieta ta pamiętała, że kiedyś, w jakiejś przedwojennej gazecie ukazało się ogłoszenie o wielkim spadku - przy czym nazwisko spadkobierców było identyczne z jej własnym. Szukali więc, najpierw metodycznie, według stworzonego przez młodego człowieka systemu selekcji danych, a potem coraz bardziej desperacko i chaotycznie - w nadziei, że TRAFIĄ na TO MIEJSCE, potem zaś miotali się w coraz większej rozpaczy. Przyjeżdżały do nich kolejne wózki z rocznikami pism, potem następne i następne, aż przestrzeń wokół nich stała się ciasno upakowana starymi gazetami, aż zbudowali wokół siebie mur i barykadę, spoza której złorzeczyli bibliotekarzom i całemu światu, który taką im przygotował niespodziankę, że najpierw im coś pokazał, a potem schował. 

W niczym nie burzyło to spokoju siedzącego tuż obok człowieka ZACZYTANEGO. Pochylał się nad stronicami, a potem odrywał spojrzenie od książki i patrzył przed siebie. Książka uobecniała swoją treść przed jego oczami. A przestrzeń - powietrze wypełniające salę biblioteczną - w czarodziejski sposób łączyło się z przestrzenią wewnętrzną, przestrzenią jego duszy. Marianna to właśnie widziała - duszę człowieka czytającego wypełniającą przestrzeń biblioteki, i jak ów człowiek zaczytany - widziała obrazy listopadowej nocy.

Otworzyły się przed nią czeluście magazynu (może to tam jest środek). Stało się to za sprawą człowieka, który co jakiś czas otwierał swój komputer, przeglądał biblioteczny katalog, a potem, nie napisawszy niczego, biegł z plikiem rewersów i składał zamówienie. Był jak młody Jan Jakub Rousseau: "Wskutek fałszywych pojęć o rzeczach nabrałem przekonania, że aby czytać z korzyścią jakąś książkę, trzeba posiadać wiadomości o wszystkim, co w niej jest wspomniane, nieświadom jeszcze, że często sam autor ich nie posiadał i że czerpał je z innych książek w miarę, jak były mu potrzebne. Wiedziony tą niedorzeczną myślą, zatrzymywałem się co chwilę, zmuszony biec nieustannie od jednej książki do drugiej, niekiedy, nim doszedłem do dziesiątej stronicy, byłbym musiał wyczerpać całe biblioteki".

Przeczytać WSZYSTKO po to, by napisać jedno zdanie, a potem drugie i trzecie, a potem dziesiątki i setki zdań, jakich nikt jeszcze nie napisał, ale zawierających w sobie wszystko to, co napisano, stworzyć dzieło prawdziwie przełomowe - oto marzenie i ideał. Marianna widziała unoszące się w przestrzeni biblioteki idealne książki, nienapisane, niestworzone nigdy teksty, które zawierały w sobie wszystko. Jakże jej teraz wydawała się miła faktura papieru, czerń czcionek, spisy treści i indeksy książek wadliwych i niedoskonałych, napisanych przez autorów, którym nie udało się dotrzeć do WSZYSTKIEGO. Miały one jednak nieskończoną przewagę nad książkami doskonałymi - istniały. 

W każdym razie ów KRYTYK DOSKONAŁY biegał między własnym stołem a magazynem z takim zacięciem i taką energią, że zamknięte zwykle labirynty magazynu otworzyły się nieco. Marianna szła przez nie, wiedziona całkowicie jasnym uczuciem - to była droga do serca biblioteki, do środka tego świata.

TUTAJ SPOTYKA UKRYTEGO W MAGAZYNIE TOMA CZYTACZA.

Wędrowała dalej i spotkała wiele jeszcze postaci, o których wam nie opowiemy. Bibliotekarza, który nigdy nie opuszczał brzucha biblioteki, chodził między regałami, dotykał czule grzbietów książek i uważnie im się przyglądał,  a co jakiś czas dokonywał odkrycia:  trafiał na książkę źle odstawioną na półkę, a tym samym - straconą.

Ratował ją, wyciągał ze złego miejsca, odstawiał tam, gdzie powinna być - łatał dziury we wszechświecie. Był jak ogrodnik, jego porządek jak katalog Richarda de Fournivala z 1250 roku - podzielona na kwietniki i grządki biblioteka była jak ogród, z którego bliźni mogą zbierać owoce wiedzy. Widziała ukrytego w najciaśniejszym kącie człowieka, który trzymał na kolanach średniowieczny kodeks, dotykał jego kart, gładził iluminacje, a potem - najdelikatniej jak mógł - oderwał rożek jednej ze stronic i włożył go do ust. Potem zaś większy kawałek i jeszcze większy, a potem pożerał cały manuskrypt, i mówię wam - na  jego twarzy malował się wyraz doskonałego szczęścia.



Widziała też zagubionego w labiryncie magazynu nowoczesnego czytelnika, który nieco zakłopotany przyglądał się tym wszystkim przedmiotom ustawionym na półkach - powodowały alergię, dawały się ściągnąć z półki, lecz nie ściągnąć z sieci (książki w sieci przynajmniej się nie gubią, bo nikt ich nie odstawia na półki), nie mieściły się na dysku ani na pendrajwie, choć można je było konsumować przez skanowanie i kserowanie. Ów czytelnik nowoczesny biegł przez przestrzeń magazynu - wybierał, dzielił na fragmenty, zabierał je ze sobą, nie zatrzymywał się, komunikował się z innymi, nieobecnymi w tej przestrzeni czytelnikami, używał filtrów i wyszukiwarek, budował swój przenośny, migotliwy kolaż.

Marianna widząc go poczuła: muszę biec. Ruszyła za nim usiłując dotrzymać mu kroku, nie miała jednak szans, by biec tak szybko (nie mówiąc o jednoczesnym skanowaniu, kserowaniu, dzwonieniu i digitalizacji). Biegła jednak dalej, tak szybko jak umiała, ruszt, brzuch biblioteki, drżał pod jej stopami. Im była głębiej, im bliżej środka, tym słabszy był zapach kurzu, tym jaśniejsze i świeższe powietrze. Biegła za tym zapachem, za wiatrem. Zupełnie nagle skończyły się rzędy regałów, nie było też ścian ani dachu.

Tu zaszła zmiana w scenach jej widzenia 
Wtem wzeszło słońce - lato - śnieg nie spłynął
Lecz jak ptak biały dwa skrzydła rozwinął
I skacząc leciał - niebo się odkryło, 
I wkoło ciepło i błękitno było

Stała na łące. Oszołomiona i oślepiona słońcem. Dotarła do serca biblioteki. Leżała na miękkiej, zielonej trawie. Czuła jej zapach. Widziała roje pszczół i gniazda leśnych os, kopce mrówek, wystające na powierzchnię, lecz częściowo ukryte pod ziemią. Widziała żmije, wygrzewające się na piasku, gotowe ukąsić, gdyby ktoś im przeszkodził, lisa polującego na młode kuropatwy, czajkę krążącą nad głowami, przywołującą, a może ostrzegającą, śliczne nornice z czarnym paskiem na grzbiecie i szybującego wysoko myszołowa... 

Sen mój był cichy - łzy jeszcze płynęły
Gęsto po licach i jeszcze wionęły
Świeżym zapachem i Włoch, i jaśminu, 
I Gór Albańskich, i róż Palatynu  

- Proszę pani, przepraszam bardzo, zamawiałam książkę, proszę pani, zamawiałam książkę... Głos ten przywrócił Mariannę rzeczywistości.
Nie podała książki.
Wstała.
Frrruu: Okna otwarte, drzwi otwarte, rolety do góry, kawusia na bok!
Marianna wstała, wpuściła powietrze, wpuściła światło. W miejscowości Wiśniowa Poduchowna.
Oby w tym wytrwała!